Tym razem, wybieramy się w niezbyt odległe i dość zaskakujące miejsce jeśli chodzi o podróże nurkowe. Budapeszt, stolica Węgier nie słynie przecież z dostępu do niesamowitych wodnych akwenów. No dobrze, jest Dunaj, piękny i modry, ale w Dunaju nieszczególnie da się ponurkować. A jednak Budapeszt od wielu lat tkwi na naszej nurkowej liście życzeń.

W czwartek zapakowaliśmy cały szpej do samochodu i ruszyliśmy w drogę. Trasa wiedzie nas przez Czechy i Słowację, cały czas autostradami, trzeba tylko pamiętać o wykupieniu winiet, najlepiej dzień wcześniej, żeby mieć pewność że wygodna jazda nie skończy się wysokim mandatem. Wczesnym wieczorem docieramy na Węgry.

WĘŻYKIEM PO BUDAPESZCIE

Piątek zamierzamy poświęcić na włóczęgę po Budapeszcie. Stolica Węgier jest połączeniem trzech odrębnych, przedzielonych biegiem Dunaju miast: Budy, Óbudy i Pesztu, które w roku 1873 oficjalnie połączyły się i wspólnie stworzyły jedno wielkie miasto Budapeszt. Historia kapie tutaj niemalże z każdego budynku i kipi spod płyt chodnikowych:)

Samochód zostawimy pod hotelem, inaczej większość czasu poświęcalibyśmy na poszukiwanie miejsc parkingowych w pobliżu atrakcji turystycznych. Mamy tylko jeden dzień na zwiedzanie, więc po szybkim śniadaniu ruszamy na wycieczkę i dopiero późnym wieczorem wracamy do naszego pensjonatu. Jutro ruszamy już po to, co tygrysy lubią najbardziej 🙂

ŚLADAMI GOLLUMA

Sobota wita nas tą samą mglistą i szarą aurą. Na dworze 13 stopni. O 8.30, po śniadaniu pakujemy się do samochodu i ustawiamy nawigację na Molnar Janos Cave. W piątek zwiedzaliśmy miasto, sobotę i niedzielę zamierzamy poświęcić na szperanie pod miastem 🙂 Jedziemy do centrum, gdzie tuż przy moście Małgorzaty, w bocznej uliczce znajduje się wejście do zalanego systemu jaskiń. To właśnie nasza wisienka na węgierskim torcie!

Docieramy pod bramę centrum nurkowego parę minut przed 9.00. Niewielki parking bazowy za bramą jest już całkiem zapełniony. Wjeżdżamy tam tylko na chwilkę żeby zrzucić ciężki szpej. Samochód musimy jednak postawić na ulicy. Trzeba pamiętać na przyszłość, żeby przyjechać wcześniej. Wita nas uśmiechnięta, przesympatyczna dziewczyna – Eta. Oprowadza nas po centrum nurkowym po czym wchodzimy razem do długiego, wykutego w skale tunelu. Im głębiej tym wyższa temperatura. No tak, przecież Budapeszt słynie ze swoich źródeł termalnych.

Po prawej stronie zamontowano solidny, długi blat gdzie można zostawić sprzęt, po lewej są miejsca na odzież i suche skafandry i ławeczki na których można przysiąść w czasie przebierania. Tunel jest dość wąski, więc wymaga się tutaj utrzymania porządku, nic nie może zostać położone w przejściu, bo będzie przeszkadzać innym użytkownikom. Organizacja tego miejsca naprawdę robi wrażenie. Tuż przy wejściu w równym rzędzie pod ścianą poustawiane są taczki, służące do transportu sprzętu. Kadra bazy porusza się najczęściej na hulajnogach, inaczej, biegając tam i z powrotem po całym dniu pracy mieliby natłuczoną imponującą ilość kilometrów. W połowie korytarza znajduje się wejście do samej jaskini. Kamienne schody prowadzą w dół do dużej oświetlonej groty wypełnionej przejrzystą, ciepłą wodą. Wejście do wody ułatwia wygodna platforma i solidna, metalowa drabinka.

Rozkładamy i skręcamy swój sprzęt na przydzielonych nam miejscach. Sprawdzamy wszystkie elementy. Konieczny jest zapasowy komputer, zapasowa maska, światło główne i dwie zapasowe latarki, trzy narzędzia tnące i szpulki z linką. Bojki nie będą tutaj potrzebne. Szybka kontrola działania całego sprzętu. Gotowi.

Omówienie nurkowania robi Eta. Jest nurkiem technicznym i jaskiniowym z dużym doświadczeniem, jednak dzisiaj zajmuje się obsługą bazy na powierzchni. Naszym pierwszym przewodnikiem będzie sam właściciel bazy, Attila. Poprosiliśmy o przewodnika, ponieważ jesteśmy tutaj pierwszy raz i nie znamy tej jaskini. Pierwsza trasa będzie najłatwiejsza, omawiamy zasady, wyjaśniamy komunikację pod wodą i po chwili, gotowi schodzimy do wody. Jak ciepło! Woda na powierzchni ma 26 stopni. W środku Europy! Pod koniec października! Kocham to miejsce! W wodzie pod czujnym okiem Attili robimy kontrolę partnerską. Wszystko ok. Attila kiwa głową. Możemy się zanurzyć.

Z dziką radością przenoszę się w baśniowy świat po drugiej stronie lustra. Na 6 metrach zaczyna się poręczówka, od której przez całą drogę nie będziemy się oddalać bardziej niż na metr. To nasza nić Ariadny, dodatkowo opatrzona strzałkami kierunkowymi ułatwiającymi powrót. Około 10 metra przepływamy przez termoklinę. Pod spodem woda jest chłodniejsza, ma „zaledwie” 20 stopni.

Nie wiem jak to możliwe ale przejrzystość wody jeszcze wzrasta. Gdyby nie wpływ ciśnienia mogłabym wyobrazić sobie, że wogóle jej nie ma. Cisza, nieważkość, ciemność oświetlana tylko snopami światła z latarek trzymanych w dłoniach. Kosmos! Płyniemy powoli korytarzami udekorowanymi wapiennymi formacjami, mijamy faliste ściany, koronkowe nawisy, kolumienki i dziwne nacieki przypominające posągi, Raz kolor otaczających nas skał jest jasnokremowy, innym razem przybiera odcienie brązów, szarości a nawet głębokiej czerni. Gdzieniegdzie szczerzą do nas zęby małe groty wypełnione ostrymi, przejrzystymi naroślami kryształów.

Attila wkłada w jedną z nich rękę z latarką i cała grota wybucha odbitym, fioletowym blaskiem. Tu i ówdzie natrafiam wzrokiem na wtopioną w skałę muszlę lub pozostałości ammonitów. Szybujemy, a poręczówka prowadzi nas raz wąskimi tunelami, innym razem wielkimi skalnymi komnatami, przepływamy przez wiszące nad czernią otwory przypominające okna.

W pewnym momencie nasz przewodnik zatrzymuje się, woła nas do siebie i gestem prosi o zgaszenie świateł. Wisimy w całkowitej czerni. Attila włącza latarkę ze światłem ultrafioletowym i po chwili na dnie jaskini obserwujemy wędrujące w jakichś sobie tylko znanych sprawach małe, jasne robaczki, których w normalnym białym świetle nie moglibyśmy dostrzec. To fascynujące że w takiej ciemności, pod milionami ton skały, w wysokim ciśnieniu istnieje tak delikatne, maleńkie życie. Jak?! Nurkowanie trwa godzinę. Niechętnie wracam do grawitacji. Trzeba nabić butle na kolejne nurkowanie i zrobić przerwę powierzchniową.

Na drugie nurkowanie pójdzie z nami inny przewodnik, równie dobry i równie wymagający.

Płyniemy kolejną trasą zachwycając się otaczającą nas scenerią. Co chwila otwierają się jakieś prowadzące w bok korytarze. Zapraszają, wołają „zajrzyj tutaj, zobacz co jest dalej” aż sama siebie muszę upominać „Pszczoła, nie ruszaj się od poręczówki!” Dobra, nie ruszam się. Ale w głowie lęgnie mi się pomału idea zrobienia kolejnego kursu jaskiniowego.

Mój certyfikat Cave Diver, uprawnia mnie do nurkowania bezdekompresyjnego w jaskiniach posiadających stałe oporęczowanie i do 200 metrów od wejścia. Kolejnym krokiem, który będę chciała zrobić jest Full Cave Diver, kurs który przygotuje mnie do nurkowania z dekompresją, bez ograniczeń dotyczących odległości i czasu pobytu pod wodą. Po takim kursie będę już mogła rozpiąć własną poręczówkę dowiązaną do głównej, tzw. „jump”, i zajrzeć do tych kuszących mnie bocznych korytarzy. Fajne, prawda?

Po udanych nurkowaniach wracamy do hotelu. Spać. Nie mamy już siły na żadne dodatkowe atrakcje.

JASKINIA BEZ ZĘBA…

W niedzielę planowaliśmy zanurkować w innym miejscu. Nurkowy Budapeszt słynie również z zalanych korytarzy dawnego browaru Kobanya. Jednak postanawiamy zostać w Molnar Janor, Kobanyę odkładając na następny raz. Jest tutaj jeszcze tyle tras na których nie byliśmy. Ostatecznym argumentem, który zaważył na naszej decyzji o zmianie planów jest temperatura wody. Tutaj 20 stopni, w Kobanyi 10.

Na dzisiejsze nurkowania dostajemy kolejnego przewodnika. To młody sympatyczny chłopak, nurkuje na rebreatherze i nie mówi po angielsku. My po węgiersku też jakoś nie 😉 Z konieczności omówienie przeprowadza Attila. Najpierw z nami. Później z nim… Hmmm.

Być może nasze umiejętności oceniono na tyle wysoko, że postanowili przydzielić nam za przewodnika kogoś nowego w kadrze, kogoś nie do końca znającego wszystkie trasy? Moje wątpliwości rozwiewają się po zanurzeniu. Zresztą, jakby co każda poręczówka wyprowadzi nas na powierzchnię. Poradzimy sobie. Obie zaplanowane na dzisiejszy dzień trasy są trochę bardziej wymagające od wczorajszych. Mnóstwo wąskich przejść, częste zmiany kierunku, studnie i kominy. Piękniej i piękniej. Pod koniec drugiego nurkowania okazuje się że miałam trochę racji. Chłopak rzeczywiście jest tutaj nowy i nie do końca zna wszystkie miejsca które ma za zadanie nam pokazać.

Chcemy zobaczyć ciekawą skamielinę – ząb megalodona sprzed 4 milionów lat, wrośnięty w skałę. Nie mogę się doczekać. Przewodnik zatrzymuje się w bardzo ciasnym korytarzu, co powoduje że reszta też musi spokojnie zawisnąć. Widzę że czegoś szuka.

Biedny Przemek utknął w połowie przejścia z pionowej studni do korytarza w którym wiszę. Przesuwam się trochę próbując mu zrobić jak najwięcej miejsca. Dobra. Udało się, ale robi się jeszcze ciaśniej. Chłopak tymczasem szpera światłem po pochylonej pod kątem 45 stopni jasnej ścianie jaskini. Nie znajduje tego czego szukał – pewnie zęba ;/ – więc delikatnie rozgarnia dłonią pokrywający ją biały osad… W korytarzu momentalnie widoczność spada niemal do zera. No pięknie. Na wszelki wypadek łapię ręką poręczówkę, próbując sobie przypomnieć gdzie ostatnio widziałam strzałkę kierunkową…

Nie udało się znaleźć zęba 🙁 Nie szkodzi, bez zęba nasze nurkowanie i tak było fantastyczne! Nie zawracamy, ruszamy naprzód i po kilku chwilach oraz obowiązkowym przystanku bezpieczeństwa kończymy nurkowanie w zaskakującym miejscu. Nie jest to wejście z którego korzystaliśmy przez cały czas do tej pory. Stalowe schodki, przy których się wynurzyliśmy prowadzą nie do wnętrza tunelu a na zewnątrz, tuż przy bazie nurkowej. Ciekawe i fajne, ale teraz czeka nas długa wędrówka w pełnym sprzęcie na plecach z powrotem w głąb korytarza gdzie możemy się rozebrać. Taki psikus na koniec 😉

Pora na powrót do domu. To był naprawdę wspaniały nurkowy weekend. Na pewno jeszcze tu wrócimy 🙂

Niniejszy wpis jest skrótem pełnego reportażu znajdującego się na stronie www.lionfish.pl , zachęcamy do jego pełnej lektury.

O autorce:

Anna Paszta – z wykształcenia Technolog Procesów Farmaceutycznych, z zawodu handlowiec, z zamiłowania nurek i podróżnik. Nurkuje od 2011 roku, a od 10 lat jako profesjonalista zaraża swoją pasją kolejne pokolenia miłośników morskich głębin.
Początkowo pracowała w centrach nurkowych jako divemaster oraz instruktor, a w 2015 roku wraz z mężem założyła w Pruszkowie koło Warszawy własną szkołę nurkowania „Lionfish„. Od tego czasu zrealizowała setki udanych szkoleń nurkowych oraz wraz z kursantami odbyła wiele interesujących podróży w najdalsze zakątki świata. Największe sukcesy odnosi w szkoleniach początkowych, a jej konikiem jest praca z nurkującą młodzieżą.

Zdjęcia: Anna i Przemek Paszta